Zespół właśnie zdobywa szczyty sławy, od niespełna czterech lat wspina się na należały mu poziom sławy i popularności( dowodem jest wyjazd do USA ). Właśnie w 1980 roku, nastąpił zwrot w którym Ian zdaje sobie sprawę że musi wdać w życie swoje "martwe dusze z piosenek". Ostatecznie przekonały go, by - jak śpiewał - "odszedł w milczeniu". Strach, złość, słabość, przygnębienie, wstyd, niepewność, rozdarcie, wyrzuty sumienia, brak poczucia bezpieczeństwa i postępująca choroba, skumulowały się tego feralnego dnia...
Córka Natalie oraz członkowie Joy Division uważają, że winę ponoszą leki, które Ian brał w związku z padaczką, ponieważ najwyraźniej pozbawiły go woli życia.Ian zdawał sobie sprawę, że nigdy nie wydobrzeje i ze wkrótce umrze dokładnie tak jak kobieta z Mecclesfield ( Curtis był aktywnym pracownikiem społecznym; pomagał chorym ). Miał marzenia; chciał być gwiazdą rocka, pragną być z rodziną i prowadzić takie życie, o jakim wiedział, ze nigdy nie będzie mu dane. W jedną noc stracił wszelkie nadzieje. Doskonale wiedział, że popełni samobójstwo.Wątpliwości co do tego nie ma jego żona, Deborah Curtis, która w książce "Przejmujący z oddali" napisała: "W rzeczywistości, jako pan i sędzia swego losu, Ian sam stworzył własne piekło i zaplanował własny upadek. Ludzie z jego otoczenia byli jedynie drugoplanowymi postaciami tego przedstawienia". To bardzo kategoryczna ocena, ale zapewne niezbyt odległa od rzeczywistości.
Prowadzący podwójne życie uczuciowe artysta był przerażony perspektywą rozwodu z Debbie, przyjazdem do Manchesteru belgijskiej fanki-kochanki Annik Honore, wyznaczonym na 19 maja wylotem do Ameryki na trasę koncertową i postępującą chorobą. Ian cierpiał na epilepsję, która nasilała się w ostatnich miesiącach, a wstydliwe i wyczerpujące ataki często zdarzały się w trakcie koncertów.Te wszystkie zdarzenia składały się na jego głęboką depresję i drogę na śmierć.Czy w noc z soboty na niedzielę Ian Curtis miała atak epilepsji, jak to zasugerował w swoim znakomitym filmie "Control" Anton Corbijn? Czy właśnie kolejna padaczka przechyliła szalę życia i śmierci w stronę ostateczności? Tego się nie dowiemy, ale interpretacji holenderskiego fotografika i reżysera nie można wykluczyć. Jedno jest pewne - tamtego wieczoru Ian Curtis nie zażył przepisanych lekarstw na padaczkę. "One były podstawą jego dobrego samopoczucia" - powiedziała później żona artysty.
Świetny blog! Zapraszam do mnie ^^ Obserwuję i liczę na rewanż ^^http://everythinfispossible.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńTak smutno od razu się robi :(
OdpowiedzUsuńNie znam jego muzyki. Szkoda. Muszę to nadrobić. Rzeczywiście smutno się robi, smutno, kiedy odchodzi artysta, człowiek. W dodatku musiał żyć z chorobą, zmagać się z epilepsją... Cholernie niesprawiedliwe, że zapadł na niego wyrok śmierci, który go pogrążył, doprowadzając do samobójstwa. Niedobrze, że stworzył "własne piekło". To tylko dowodzi, że samotność, która rodzi się w duszy, kumuluje złe emocje, które w nad drzemią.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i przepraszam za dłuższą nieobecność. Teraz wróciłam już do aktywnego blogowania. Jeśli masz ochotę, to zapraszam: angelikaproject.blogspot.com - nowa recenzja ;)
A.
Mogę Ci tu naśmiecić? Założyłam nowy blog z opowiadaniem i chciałam Cię na niego zaprosić, jeśli masz czas i ochotę: https://lalala2014.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńI wielkie dzięki za komentarz u mnie, pod recenzją o Ojcu Amaro! Cieszę się, że jesteś :)
Pozdrawiam ciepło :)
A.